Gdzie ten romantyzm

Poniżej prezentuję opowiadanie, które zajęło 11 miejsce w konkursie literackim PFFN 


Gdzie ten romantyzm


Coś się stało, byłem tego pewien. Po kilkuset cyklach anabiozy1 można dostrzec różnice nie tylko wynikłe z trybów przywracania aktywności, ale nawet te subtelne związane z klasą urządzeń. Gdy budzenie jest planowe, człowiek czuje się wypoczęty, syty i pełen radości do życia – ciekawe, jaki syf dają w żyłę. Jest też budzenie przyspieszone, związane z wystąpieniem jakiejś niespodziewanej sytuacji, różni się tym od planowego, że jesteś głodny i zły na cały świat – o ile pierwsze jest zupełnie zrozumiałe, to agresja jest do tej pory niewytłumaczona, na szczęście przechodzi po kilkunastu minutach. Ostatnim trybem jest budzenie „natychmiastowe”, podobno objawia się skołowaniem i bólem głowy, na szczęście nie musiałem tego doświadczać, zresztą nie znam nikogo, kto by to przeżył, nie dlatego, że było coś nie tak z procedurą, tylko dlatego, że nawet ta natychmiastowość zajmuje około dwudziestu minut, podczas gdy masz sekundy na uratowanie swojego dupska. Jeśli już przy czasach jesteśmy, to pełny cykl trwa około dwudziestu godzin, a przyspieszony „tylko” pięć. Dysproporcja w stosunku do natychmiastowego wynika z jakichś zmian fizjologicznych, w każdym razie po takiej przygodzie, jeśli się z tego wyjdzie, zostaje się uziemionym do końca życia. Na szczęście była to tylko procedura przyspieszona, stosowana nawet jako normalna w lotach wewnątrzukładowych. Przechodziłem ją niejednokrotnie w początkach swojej kariery, gdy latałem między Ziemią, Wenus i Marsem. Przy locie na Plutona, gdzie mieścił się ośrodek łączności z koloniami, stosowano już normalną, długą procedurę. Czemu w ogóle usypiać załogę na tak krótkich dystansach, przecież przy prędkościach rzędu dziewięćdziesięciu kilku procent prędkości światła podróż trwa ledwie minuty. Tak, teoretycznie. W praktyce limitem jest wytrzymałość ludzkiego organizmu na przeciążenia, więc podróż pomiędzy trzema zamieszkałymi globami Układu Słonecznego trwała w granicach od tygodnia do miesiąca, w zależności od wzajemnego położenia.

– Komputer! Co jest grane! I kto ma do cholery dyżur! – Wywarczałem, gramoląc się ze swojej trumny, co w stanie nieważkości przypominało akrobacje cyrkowe, do tego jeszcze te wszystkie rurki, czujniki i inne kabelki unoszące się wokoło niczym jakaś pajęczyna.

Dyżur – najnudniejsza, a jednocześnie najbardziej wymagająca część obowiązków na międzygwiezdnym frachtowcu. Z reguły snujesz się po kątach, nie wiedząc co ze sobą zrobić, po głowie krążą najdziwniejsze myśli, każdy szelest jest niczym wystrzał armaty i z utęsknieniem czekasz na jakąś awarię, na niespotykaną, burzącą porządek sytuację – to wymaga działania, wyrwania się z otępienia, czasami nawet obudzenia któregoś z towarzyszy. Załoga frachtowca to przeciętnie pomiędzy pięćdziesiąt a sto osób, w zależności od wielkości i rodzaju przewożonego towaru, potrzebna głównie podczas początkowych i końcowych etapów podróży, gdy jest sporo manewrowania i zmian przyspieszenia. Podczas pozostałej części drogi praktycznie cała załoga jest w stanie hibernacji, tylko jedna osoba pełniąca aktualnie dyżur jest aktywna, wynika to z próby pogodzenia potrzeby nadzoru z ograniczonymi środkami. Tlen i woda nie są problemem, na statkach od dawna jest pełna ich recyrkulacja. Problemem są zapasy żywności, zapewnienie jej na okres dwudziestu do trzydziestu lat podróży to spory problem. Wymyślono więc, że tylko jedna osoba będzie aktywna, dodatkowo dyżury będą pełnione rotacyjnie. Okres tych dyżurów ustalono eksperymentalnie, na przestrzeni wieków, obserwując reakcje, wywnioskowano, że najlepiej, aby trwały po trzy miesiące.

– Komputer! – Cisza – Durne cielę! – Komputery kwantowe, sztuczna inteligencja, rozwijane od setek lat, a jak co do czego przyjdzie, to człowiek i tak musi wszystko zrobić sam, zresztą po to tu jesteśmy. Samochody, samoloty, czy statki kosmiczne krótkiego zasięgu, są od dawna autonomiczne, ale wszystko się sypie, gdy taką autonomię pozostawi się na zbyt długo samą sobie.

Przez chwilę walczyłem z chęcią kopnięcia w terminal głównego komputera, ale w końcu dałem spokój, nie dość, że to idiotyczne – bosą stopą to prędzej sobie bym zrobił krzywdę, to jeszcze w stanie zerowej grawitacji, a jak wiadomo, nieważkość wybitnie pomaga w tego typu przedsięwzięciach – sarkazm. Zamiast tłuc komputer, zacząłem sprawdzać przy każdym sarkofagu, parametry śpiących kolegów, koleżanek nie było. W zasadzie odkąd latam, załogi są jednopłciowe, wcześniej zdarzały się mieszane, ale z powodu konfliktów i napięć postanowiono zrezygnować z tej praktyki. W lotach pozaukładowych jest nawet wymóg kompletnego aseksualizmu, podobno podwyższa to sprawność załogi i pozwala na unikanie konfliktów. Tak więc załogi składają się z zatwardziałych singli i osób po przejściach. Do tych drugich, choć stanowią mniejszość, zaliczam się osobiście. Miałem kiedyś żonę i dzieci, ale… cóż, praca, konflikt osobowości, do tego znalazła sobie innego. Wyleczyłem się z kobiet na dobre. Co stało się z córkami nie mam pojęcia, za to syn poszedł w moje ślady. Spotkałem go nawet jakieś dwieście lat temu, w porcie na Tau Ceti, przywiózł właśnie ładunek indu z kopalni na Groombridge – ale żeśmy się wtedy spili miejscowym specyfikiem, załogi obu statków szukały nas wspólnie przez kilka dni.

Co jest z tymi hibernatorami?! Zawsze po pobudce mam melancholijny nastrój i nachodzą mnie wspomnienia. Zebrałem się w końcu w sobie i wypłynąłem z tej, jedynej w swoim rodzaju, sypialni.

W pomieszczeniu przygotowawczym czekały już na mnie: bielizna, kombinezon i obuwie, oraz kilka prywatnych drobiazgów. W trakcie kolejnego popisu akrobacji, związanego z ubieraniem się, doszedłem nieco do siebie. I wtedy to, nagle, dostałem olśnienia, rzuciłem się z powrotem do pomieszczenia hibernacyjnego, to znaczy chciałem się rzucić, ale w zerowej grawitacji wywinąłem tylko salto i wyrżnąłem głową w blat.

– Kurwa mać! – Pozbierałem się i już spokojnie odpłynąłem we właściwym kierunku.

Rzuciłem okiem na konsolę komputera, którą wcześniej chciałem skopać. Była zupełnie martwa, nie świeciła się ani jedna kontrolka.

– Cholera! Coś jest nie tak z głównym komputerem. Hmm… nie pasuje mi to… – przecież miałem przygotowane ubranie, a wybudzenie było tylko przyspieszone. To się nie zgadza, w wypadku awarii głównego komputera wybudzenie jest natychmiastowe… albo nie ma w ogóle. Chyba że… awaria nie nastąpiła nagle, tylko wtedy… powinien ktoś tu na mnie czekać. To się robiło podejrzane. – Cóż muszę się zebrać w sobie i zobaczyć, o co chodzi. – Ubrałem się, dopiąłem bluzę i ruszyłem w kierunku mostka. Tam powinienem się czegoś dowiedzieć od osoby pełniącej dyżur. Tak mi się przynajmniej wydaje. W biegu, a w zasadzie w locie, podpiąłem jeszcze złącze neuronowe swojego PDA.2 Status „offline” - cóż przynajmniej jako rejestrator posłuży. PDA ewoluowały w ciągu wieków, najpierw były wielkie i nieporęczne, na dodatek ułomne, praktycznie nic nie umiejące, potem niemal wyginęły wyparte przez smartfony, następnie coraz potężniejsze smartwatche, by w końcu odrodzić się jako połączenie holograficznych gogli z interfacem mózg-komputer i szybką siecią dającą dostęp do scentralizowanych, kwantowych, centrów przetwarzania. Dlaczego akurat gogle? Cóż, generowanie obrazu bezpośrednio w korze mózgowej przypomina marzenia senne, a w pracy, zwłaszcza takiej jak moja, nie można sobie pozwolić na sny na jawie. Jeden pożytek to odpowiedź na pytanie, dlaczego ja, oraz jaki mamy dziś dzień – „Sobota 27.08.3042”, oraz informacja – „Ostatnia aktualizacja 218 313 godzin temu” – niemal dwadzieścia pięć lat, no ok, około dwudziestu czterech i dziesięciu miesięcy, niecałe dwa miesiące przed moim dyżurem.

Dotarcie do mostka zajęło trochę czasu, w końcu to sześć poziomów, a konstrukcja statku nie przypomina luksusowych liniowców kursujących na krótszych dystansach, jest po prostu siermiężna, a hermetyczne włazy i grodzie są ze wszech miar upierdliwe. Liniowce są piękne, przypominają kosmiczną helisę, są tak skonstruowane, żeby ruch obrotowy zapewniał grawitację, natomiast pochylenie linii śrubowej niweluje stałe, niewielkie przyspieszenie. W przeciwieństwie do statków cargo, pasażerskie odwracają się rufą do przodu przed rozpoczęciem hamowania. Frachtowiec to de facto dwa oddzielne statki, a pomiędzy nimi stos kontenerów. W jednym z nich, z reguły w tym rufowym, znajdują się pomieszczenia załogi i sala hibernacyjna. Dziobowa część to, w zasadzie, silniki, zbiorniki paliwa do silników manewrowych, główny reaktor, oraz potężne zbiorniki helu dla reaktora i napędu głównego. W części załogowej też są silniki, identyczne z tymi, w części dziobowej, za to zbiorniki paliwa są dużo mniejsze i tylko do silników manewrowych. Konstrukcja tego cuda jest modułowa – dwa statki połączone „kijem”. Ów kij, z zewnątrz przypomina raczej drut kolczasty, albo jak mawiają dowcipni – „skrzyżowanie węża z jeżem” – te kolce to w istocie rzeczy prowadnice, na których osadza się przewożone kontenery. Od środka natomiast, ta kilkusetmetrowa konstrukcja jest dość skomplikowanym tworem inżynieryjnym, zawiera sekcję korytarza umożliwiającą przechodzenie wzdłuż całego zestawu, sieć rurociągów paliwowych, oraz zunifikowane wiązki światłowodowe służące do zażądania całym tym bajzlem, a także specjalne przewody, którymi przesyłane są z reaktora do głównych silników, protony i antyprotony. Posiada też, a może przede wszystkim, liczne zabezpieczenia na wypadek dekompresji. Konstrukcja frachtowców nigdy nie była przystosowana do wytworzenia sztucznej grawitacji, w zasadzie grawitacja i tak występuje przez większą część podróży. Pierwsza część to rozpędzanie do prędkości przyświetlnej, a druga część to hamowanie. Co prawda istnieje pomiędzy innymi krótki okres, w którym silniki nie pracują i na pokładzie panuje kompletna nieważkość, ale z reguły nie przekracza on doby pokładowej i zależy od sprawności załogi, przeznaczony jest na przygotowanie się do zamiany miejscami sufitu i podłogi.

– Komputer! – Taa… cisza, a czego się spodziewałem. Choć w przeciwieństwie do sali hibernacji, tu przynajmniej się coś wyświetlało na dwóch małych ekranach, mniej więcej pośrodku rozlazłego stanowiska sternika. Prawy ekran to kontrola środowiska — upewnił mnie, że zgodnie z wcześniejszym przypuszczeniem, systemy podtrzymywania życia działają poprawnie, natomiast lewy wyświetlał dane nawigacyjne. Kurs na Proximę Centauri, odchylenie kursu dwie minuty i trzynaście sekund, odległość zero trzydzieści jeden parseka. Za wcześnie na pobudkę, stanowczo za wcześnie, ale w końcu to nie była normalna pobudka. Spokojnie, są teraz ważniejsze rzeczy na głowie. Pierwsza sprawa kto pełni dyżur i gdzie jest – na pewno nie na mostku. Jak już tu jestem, to kolejna rzecz – stanowisko łączności – trzeba nadać sygnał, status na razie żółty, zawsze można później zmienić, ale niech ktoś wie, że coś się stało.

Tak… kolejne olśnienie… Czy w moim przypadku olśnienia muszą wskazywać na same złe rzeczy?! Tym razem to fakt, że tylko środkowa, kursowa, konsola jest sprawna. Odpychając się od fotela sternika, podryfowałem w kierunku lewego kąta sterowni, do stanowiska łączności. Awaria głównego komputera wyglądała coraz poważniej.

Co ma główny komputer do łączności? Mówiąc krótko – sporo. Co prawda statki, ledwo i nieśmiało, zbliżają się do prędkości światła, ale łączność, wykorzystująca zjawiska kwantowego splątania jest natychmiastowa, zresztą zjawisko to bywa też zwane teleportacją kwantową. Główny komputer jest kwantowy, łączność jest kwantowa, jedno i drugie lubi niskie temperatury, na dodatek do odczytania, lub wysłania kwantowej wiadomości, przydaje się kwantowy komputer. Jednakże to ostatnie nie tyczy się nadania sygnału alarmowego, dlatego miałem nadzieję. Cóż… Miałem… czas przeszły jest tu jak najbardziej na miejscu.

Rozejrzałem się jeszcze po mostku, zajrzałem w kilka skrytek. Myślałem, że może gdzieś, ktoś, zostawił swoje PDA. Mogły być tam jakieś pożyteczne informacje, choćby kto, oprócz mnie, nie śpi, albo choćby pobieżne informacje na temat awarii. Niestety, nie. Pozostało więc tylko udać się do przypuszczalnego źródła wszelkich problemów, do pomieszczenia głównego komputera.

Oczywiście windy nie działają, w zasadzie to działa tylko kilka najbardziej podstawowych systemów. Systemy podtrzymywania życia, to oczywiste, mają nawet szesnaście obwodów zapasowych, żeby nic poza anihilacją statku nie uśmierciło załogi. Główny reaktor, choć prawdopodobnie wygaszony, bo jeszcze tu jestem. Mimo iż dzieli go sześćset metrów „kija” od rufowych silników i przedziałów załogowych, to jednak jego nagła i niespodziewana deasemblacja z pewnością by mnie zabiła. Reaktory zapasowe prawdopodobnie pracują, z wiadomych względów mają własne, niezależne, obwody główne i zapasowe, poza tym są to proste reaktory jądrowe, a nie fuzyjne jak główny. Cztery reaktory, po cztery systemy – daje szesnaście, no dobra, dwanaście, głównego reaktora nie powinienem liczyć. Działa większość biblioteki cyfrowej, bo w znacznej części nie wymaga dostępu do komputera kwantowego. I nie wiedzieć czemu, działa pomocniczy komputer nawigacyjny. Widać, konstruktorzy chcieli być pewni, że choć będziesz skazany na śmierć, to przynajmniej będziesz wiedział w którym zakątku wszechświata. Jest jeszcze jedna rzecz, która powinna działać, to wahadłowiec służący do lądowania na planetach, znajduje się w przedniej sekcji statku i pod warunkiem, że żaden zabłąkany kamyczek w niego nie przywalił, będzie całkowicie sprawny, będzie miał nawet sprawne radio, szkopuł w tym, że normalne, którego transmisja rozchodzi się ze ślamazarną prędkością – prędkością światła.

– Co za kretyn to konstruował?! – Czemu krzyczę, przecież nikt mnie nie słyszy? Choć z drugiej strony… skoro nikt mnie nie słyszy, to mogę sobie poużywać – Ty cholerny debilu! Po jakiego czorta podpinałeś windy do komputera kwantowego?! Całkiem mózg ci zlasowało?! – No, ulżyło mi, pora wyprawić się osiem poziomów niżej. Niżej, czyli gdzie? To śmieszne w stanie nieważkości, ale podczas „normalnego” lotu, nie mylić z hamowaniem, niżej oznacza bliżej rufy.

Odbiłem się od ściany i podryfowałem w kierunku wyjścia ze sterówki. W drzwiach się zatrzymałem. Pomyślałem, że skoro już tu jestem, to czemu nie rzucić okiem na stan zewnętrzny statku. Żaden z monitorów co prawda nie pokazywał nic poza czernią, ale istniały tu jeszcze prawdziwe okna, schowane pod panelami podłogi-sufitu, natomiast od zewnątrz chronione pancernymi płytami, które dało się nawet ręcznie otworzyć. Najbliższy miałem akurat pod stopami, obróciłem się i sięgnąłem do małej pokrywy panelu sterującego. Podważona dłonią odskoczyła, ukazując swe wnętrze wypełnione kilkoma przyciskami, oraz kwadratowym gniazdem, na staromodną korbę, którą akurat widziałem w skrytce obok fotela sternika. Szczęście jednak tym razem mi dopisało, elektryka działała, można było nawet z tego jednego miejsca otworzyć wszystkie okna. Uczyniłem to niezwłocznie. Panele podłogowe uniosły się o kilka centymetrów i powoli odsunęły w bok, podczas gdy na zewnątrz płyty pancerne obróciły się niczym okiennice na swych zawiasach, odsłaniając widok w przestrzeń kosmiczną. Jako że mostek był jakby prostokątem przyklejonym do bryły statku, to najlepszy widok był na jego skrajnych. Szybki rekonesans z czterech narożnych okien uświadomił mi dwie rzeczy. Po pierwsze bez włączonych reflektorów do prac portowych, gówno widać – kosmos to bardzo ciemne miejsce, bez światła nie zobaczysz nawet czubka swojego nosa. Oświetlenie, oczywiście można włączyć z głównej konsoli, która… nie działa. Po drugie, w krótkich błyskach świateł nawigacyjnych zobaczyłem kontur statku. O ile mogłem ocenić w takich warunkach, był nieuszkodzony, a daleko w przodzie zobaczyłem krótki refleks na nieskazitelnie białej, deltoidalnej powierzchni skrzydła wahadłowca. Podniesiony na duchu, choć tą małą, dobrą wiadomością, ruszyłem w drogę do głównego komputera.

Pokonanie tych ośmiu poziomów zajęło mi ponad godzinę ciężkiej fizycznej pracy. Cała schodnia podzielona jest na sekcje wielkości jednego poziomu. Sekcje te zakończone są śluzami, a każda śluza ma trzy włazy, dwa prowadzą na schody, a trzeci to wejście na poziom. Włazy są hermetycznie zamykane i cholernie ciężkie, a jako że mają być używane wyłącznie w sytuacjach krytycznych, są pozbawione jakiegokolwiek zasilania, to rozwiązania czysto mechaniczne, na dodatek ze względów bezpieczeństwa pozostają zawsze zamknięte. Tak więc, aby wejść do śluzy, trzeba sprawdzić ciśnienie wewnątrz, za pomocą zwykłego manometru umieszczonego w zagłębieniu grodzi obok włazu, ewentualnie wyrównać poziomy zaworami znajdującymi się tuż obok. Teraz cztery obroty wielkim kołem na środku włazu. Sprawdzenie, czy przypadkiem nic się nie wylewa, oraz czy powietrze nadaje się do oddychania – podręczny analizator atmosfery. Osiem obrotów i można otwierać… to znaczy próbować otworzyć – nie wiem, ile ten złom waży, ale trzeba się mocno przyłożyć, żeby go ruszyć. Chciałoby się powiedzieć, że można w końcu wejść do środka, ale niezupełnie muszę się przyłożyć z drugiej strony, żeby zamknąć właz, uważając jednocześnie, aby nie przytrzasnąć sobie nim nóg. W końcu jestem w środku, zostało tylko zaryglowanie tych wrótdziesięć obrotów, kontrola i jeszcze dwa. Nareszcie! Opuszczenie śluzy to taka sama procedura, więc… w sumie to szesnaście razy.

Teraz mam dość! Jestem zmęczony, głodny i… wściekły, a przede wszystkim jestem spocony jak mysz. Ciekawe, że drogi z hibernatorium na mostek nie odczułem tak dotkliwie, jak tej obecnej. Pluję sobie w brodę, bo mogłem pójść po drodze do mesy, jest dwa poziomy pod mostkiem, miałbym teraz coś do picia i może jakiś batonik energetyczny. Trudno, choć i tak postanowiłem zrobić sobie krótką przerwę, galeria wokół głównego komputera będzie dobrym miejscem, są tam stanowiska z terminalami, ale co ważniejsze, każde stanowisko ma całkiem wygodny fotel – może w stanie nieważkości wydać się to głupotą, ale przynajmniej gdy się przypnę, to nie zdryfuję na jakąś ścianę. Terminal był przynajmniej komputerem z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko końcówką głównego. Posiadał własny, lokalny system operacyjny i tylko łączył się z komputerem centralnym dla wymiany danych, można nawet było w szachy zagrać… teraz bym pewnie z nim wygrał, nie mógł zastosować „nielegalnego dopingu” w kwantowej postaci, o czym wybitnie świadczył centralnie wyświetlany, rażąco żółty na czerwonym tle, komunikat – „brak połączenia z jednostką centralną”, oraz pod spodem, z dynamicznie zmieniającymi się cyframi -„ostatnia synchronizacja 9:37:27 godzin temu”.

Ponieważ bez połączenia nie mogłem się nic dowiedzieć, postanowiłem, że dla relaksu jednak rozegram tę partyjkę szachów. Hmm… chyba wyszedłem z wprawy. Dostałem manto, na dodatek dwa razy z rzędu, a zamiast krótkiej przerwy zrobiła się niemal godzina. Jako usprawiedliwienie zaliczam fakt, iż odpocząłem, a uczucie głodu chwilowo niemalże znikło. Miałem już zwlec swoje leniwe dupsko z fotela, ale przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Przełączyłem terminal na zasoby biblioteki w poszukiwaniu schematów funkcjonalnych głównego komputera. Nie, nie jestem jakimś mega informatykiem, elektronikiem, czy fizykiem kwantowym, jestem tylko, podobno, mechanikiem – przynajmniej taki mam przydział. Do tej pory tylko raz moje mechaniczne talenty się przydały, w poprzednim porcie, na Epsilon Eridani, gdy kontener zaciął się w prowadnicy, nic wielkiego, założyłem skafander, dotarłem na miejsce i zrobiłem swoje – za pomocą łomu rozbiłem brudną bryłę lodu, która nie wiadomo skąd się tam wzięła, blokując mechanizm zwalniający. Potem długo żeśmy się śmiali, że to był ten kontener piwa, które Alain wygrał na Marsie, a którego nigdy nie dostał. Wracając do teraźniejszości, ze schematów chciałem wyczytać, czy i ewentualnie jak, można uruchomić windy bez głównego komputera. Na jednostce, na której poprzednio służyłem były windy klasyczne, na guzik, a to jest taka sama jednostka, tylko po pożal się boże modyfikacji. Szybko doszedłem do wniosku, że komputer kwantowy był tylko udogodnieniem, moje PDA wysyłało informacje ze złącza neuronowego do głównego komputera, a ten starał się odczytać moje zamierzenia i podstawiał windę tam, gdzie się znajdowałem, oraz zawoził tam, gdzie potrzebowałem. Kolejny bajer. Chrzanić to. Na szczęście istnieje protokół obejścia tego wynalazku, nawet oficjalnie opisany: „W celu odłączenia sterowania wind od kwantowej jednostki obliczeniowej należy w sekcji modułów I/O jednostki kwantowej znaleźć panel 21, przestawić 4 przełączniki opisane EV-1 do EV-4 w pozycję DISENABLE, następnie w panelu 49 przepiąć wiązkę EV_BRIDGE z gniazda Q_BRIDGE do gniazda D_BRIDGE. Udać się do pomieszczenia pomocniczej numerycznej jednostki przetwarzania, do sekcji modułów I/O, odszukać panel 11, oraz ustawić cztery przełączniki opisane EV-1 do EV-4 w pozycji ENABLE. Sterowanie może się odbywać na dwa sposoby. 1 – poprzez klawiaturę mechaniczną, którą należy pobrać z magazynów, a następnie zainstalować w windzie, dokręcając lewe panel maskujący i podpinając ją do złącza COM_EV. 2 – poprzez PDA, instalując program ELEVATOR z biblioteki cyfrowej, sekcja I/O ADDONS”. Uff. Opis długi, ale zadanie wręcz banalne, to tylko poprzepinanie kilku kabelków. Zastanawia mnie natomiast, dlaczego nie pozostawiono choć jednego z tych rozwiązań jako awaryjnego, to znaczy owszem jest, ale trzeba go dopiero uaktywnić i przekonfigurować podstawowy system sterowania, tak jakby nie mogły istnieć dwa obok siebie. Dobra, tylko spokojnie, przecież ten ćwierćinteligent, który to projektował, już dawno nie żyje. Niczym pójdę, zainstaluję sobie jeszcze ten program, nie będę szwendał się po magazynach w poszukiwaniu jakiejś klawiatury, zwłaszcza że mam wciąż żywe wspomnienie męki związanej z pokonywaniem grodzi, a od magazynów dzieli mnie kolejnych pięć poziomów. „Installation aborted. Hardware not detected” – kuźwa! Taa… „Dodaj zadanie do zakładek” – to tak, żeby potem nie szukać, a najpierw cholerne druciki – durny imbecyl nie widzi sprzętu, więc nie zainstaluje programu. A teraz w drogę.

Wejście do pomieszczenia komputera kwantowego znajdowało się na końcu galerii, była to jeszcze jedna śluza, tyle że dodatkowo wewnątrz niej był system oczyszczania sprężonym powietrzem. Za wewnętrznymi drzwiami znajdowało się jedno z najczystszych miejsc na statku.

Gdy tylko przekroczyłem próg, wiedziałem, co się stało. Spadek temperatury otoczenia o dobrych kilkanaście stopni wskazywał na poważne uszkodzenie układu chłodzenia. Obłoczek pary zaczął się unosić wokół mojej głowy – uroki nieważkości, najpierw starałem się rozgonić go ręką, ale ciągle się z powrotem tworzył, w końcu zwinąłem usta w krzywy dzióbek, tak aby wydmuchiwać powietrze nieco silniej i w bok od mojej głowy – pomogło. Podpłynąłem do barierki i zacząłem się rozglądać po pomieszczeniu, było spore, cztery poziomy w górę i cztery w dół. Większość miejsca wypełniała plątanina rur pomieszana z podestami obsługowymi i schodniami. Ponieważ tak jak cały statek i ten przedział zaprojektowano do obsługi przy dwóch przeciwnych kierunkach siły bezwładności oraz w stanie nieważkości, na dodatek była to dość spora otwarta przestrzeń, patrząc, miało się wrażenie zagłębiania w surrealistycznym „Relatywizmie” Mauritsa Eschera. Jakieś dziesięć metrów ode mnie, w lewo i nieco poniżej, leniwie dryfowało PDA.

Ruszyłem w tamtym kierunku, wzdłuż pomostu, najbliżej jak się dało. Dalej byłem poza zasięgiem. Chwilę zastanawiałem się co zrobić, wszak opuszczanie przestrzeni pomostów bez odpowiednich zabezpieczeń i asekuracji było zabronione nawet w zerowej grawitacji. Szybko doszedłem do wniosku – mam to w dupie – niedziałający komputer nie uruchomi niespodziewanie napędu, a wszystkie obostrzenia związane były właśnie z niespodziewanym uruchomieniem silników. Przedostałem się na drugą stronę barierki, zaklinowałem stopę o jej wspornik i wyciągnąłem się w kierunku elektronicznego asystenta. Sięgnąłem ręką, najdalej jak mogłem, ale wciąż brakowało kilkunastu centymetrów. Zrobiłem kilka ruchów, jakbym płynął żabką – powoli wyciągałem ręce do przodu, następnie energicznie cofałem, wytworzyłem w ten sposób zawirowania powietrza, które skierowały PDA w moją stronę. Chwyciłem wężowato wijący się przewód i ściągnąłem urządzenie do siebie. Zacząłem się wycofywać z powrotem na pomost, gdy zobaczyłem jakieś trzy piętra niżej, pomiędzy rurami doprowadzającymi chłodziwo a kulistą obudową kwantowego procesora, szkarłatną plamę. Przytrzymałem się barierki, wymierzyłem w pomost znajdujący się możliwie najbliżej owej plamy, lekko odepchnąłem i podryfowałem. Trafiłem niemal idealnie, niecałe pół metra pod pomostem, wyciągnąłem tylko rękę i byłem na miejscu.

To, co zobaczyłem, będzie mi się chyba śnić do końca życia. Zamarznięte, zmasakrowane ludzkie szczątki spoczywające na jednej z rur chłodniczych, przewód był wgnieciony i pęknięty, a z jego wnętrza wciąż się wydobywał ciekły azot. Dwie rury powyżej były kompletnie zniszczone, kulisty zbiornik w miejscu krwawej plamy miał spore zagłębienie. Podleciałem w pobliże zwłok, nienaturalnie poskręcanych i powyginanych. Kręgosłup został przetrącony w tak wielkim stopniu, że aż żebra przebiły klatkę piersiową, prawa ręka była kompletnie oderwana, spoczywając nadziana na poszarpane ostre krawędzie, wspornika podtrzymującego ongiś jedną z rozerwanych rur. Twarz była zniekształcona, wyrwana żuchwa trzymała się na kawałku skóry, lewa skroń znikła zupełnie razem z oczodołem, we wgnieceniu w czaszce widać było zamarzniętą szarą substancję mózgu. W szczątkach rozpoznałem Olega, tylko dlatego, że jako jedyny z załogi golił się na łyso… no i poza moim, tylko jego sarkofag był pusty. Musiał chyba spaść z samej góry, po drodze obijając się o wszystko, co się tylko dało, no i musiało to nastąpić podczas pracy silników.

Coś ty u licha tu robił?! Przez chwilę zastanawiałem się nad dalszymi krokami. Stwierdziłem, że ciałem zajmę się później, najpierw mój komfort, czyli reaktywacja wind, ale… skoro mam już PDA Olega, może w końcu dowiem się, co tu zaszło. Zestawiłem połączenie i zacząłem przeglądać wpisy, od razu przeszedłem do dziesięciu ostatnich, to tam powinno się znaleźć coś ciekawego, w razie potrzeby przejrzę potem starsze. Wszystko wyglądało w porządku, cztery logi z codziennego testu funkcjonowania statku, dwa raporty, jeden z naprawy klimatyzacji w magazynie numer 3, a drugi z przeglądu poszycia wewnętrznego części załogowej. Oprócz tego były notatki z kursów z fizyki kwantowej, analizy matematycznej i teorii sygnałów. Wcale mnie to nie zdziwiło, mówił nam wszystkim już na początku rejsu, że to jego ostatni, że rezygnuje i że osiedli się na Elpidzie3, naszej kolonii na Proximie. Ostatnim wpisem było zaś nagranie wideo, to dość nietypowe, dzienniki, pamiętniki, czy jak to jeszcze nazwać, są wpisami prywatnymi i postronne osoby nie mają do nich dostępu, a tylko w takich formach preferowane są nagrania audiowizualne, ale skoro nawet notatki były ogólnodostępne… cóż, szukałem dalej, przejrzałem jeszcze zapisy dwa tygodnie wstecz, ale nic nie znalazłem. Nie mając innego punktu zaczepienia, wróciłem do nagrania.

Pierwsze kilkanaście sekund nagrania było niewyraźne, Oleg, jak się po chwili okazało, ustawiał swojego elektronicznego asystenta na jednej z barierek pomostu, na najwyższej kondygnacji tego pomieszczenia. Gdy obraz się ustabilizował, pokazał zgarbionego człowieka o pobladłej twarzy z napuchniętymi powiekami i szklistymi oczami o pustym spojrzeniu. Spojrzał w kamerę, przełknął ślinę i zaczął mówić, cichym, drżącym głosem – „Dłużej już tak nie mogę! Wydawało mi się, że mogę to stłumić, kontrolować, ignorować, ale nie… to wraca, za każdym razem coraz mocniej, zwłaszcza tu… Testy, którym zostajemy poddani, można oszukać… zrobiłem tak… wtedy było też łatwiej, wtedy były jeszcze załogi mieszane… teraz… ciężko jest mi ukrywać moją seksualność wśród jednopłciowej, męskiej załogi… Jestem gejem… ale… ponad wszystko pragnąłem latać… marzenie się spełniło, zostało jednakże okupione ogromną wewnętrzną walką… niestety, dłużej już nie dam rady… nie wyobrażam też sobie osiadłego życia… loty, to wszystko, co mam, co znam, nie potrafię inaczej żyć… To, co zrobię, to jedyne rozwiązanie… Żegnajcie” – Przeszedł przez barierkę, spojrzał w dół, jakby się zawahał, ale tylko na moment, puścił balustradę i zniknął z pola widzenia asystenta. Kilka sekund później kamera delikatnie oderwała się od barierki, następnie podryfowała, obracając się powoli – z powodu awarii centralnego komputera silniki przestały działać.

Byłem zszokowany tym, co usłyszałem. Zawsze wydawało mi się, że testy mają stuprocentową skuteczność, albo raczej, wmawiano nam to. Cóż, zawsze musi być wyjątek potwierdzający regułę. Wyłączyłem PDA Olega i schowałem do kieszeni. Przez chwilę jeszcze tkwiłem w miejscu zdezorientowany, ale w końcu wziąłem się w garść. Jako że byłem w pobliżu jednostki centralnej, postanowiłem się przyjrzeć jej uszkodzeniom, i tak musiałem to prędzej czy później zrobić. Najpierw podpłynąłem w kierunku zagłębienia w obudowie, miało średnicę większą od mojego przedramienia i ze dwie pięści głębokości. Ostrożnie, uważając na wciąż wyciekający ciekły azot, przedostałem się na drugą stronę kuli, gdzie był właz inspekcyjny. To, co ujrzałem przez wizjer, jednoznacznie wskazywało, że ten komputer już nigdy nie będzie pracować – wnętrze kuli, które miał wypełniać argon, skąpane było w ciekłym azocie z popękanych przewodów, strumienie jego zawirowań unosiły szczątki konstrukcji i krystalicznego rdzenia. Rozbiliście kiedyś termos pełen herbaty, taki ze szklanym wkładem? Wnętrze tej kuli przedstawiało równie opłakany widok. Opanowałem falę żalu, złości i frustracji, wziąłem głęboki oddech i podryfowałem trzy piętra wyżej, jakimś cudem projektanci uznali, że faktycznie dobrym pomysłem będzie umieszczenie sekcji wejścia-wyjścia w pobliżu galerii, tak więc ich obsługa sprowadzała się do nabijania kilometrów wokół kolistego pomostu.

Przełączenie sterowania, jak już wcześniej wspominałem, to spacerek – bujda! O ile panele 21 i 11 nie sprawiły żadnego problemu, to panel 49 był niezłą przeprawą. Znalezienie jego, jak i wszystkich innych nie stanowiło problemu, wszystko jest ładnie poopisywane. Problemem stało się zlokalizowanie samych wiązek, a potem jeszcze dostanie się do nich. Musiałem skorzystać ze swojego asystenta i dostępu do biblioteki. Okazało się, że przewody schowane są za zespołem przygotowania napięcia, modułem przeciwprzepięciowym i zestawem filtrów. Żeby to wszystko wybebeszyć, musiałem najpierw odciąć zasilanie modułu, które to znajdowało się pod zdejmowanym segmentem podestu. Kolejna niespodzianka, to oprogramowanie – nieokreślony błąd podczas instalacji – z tym akurat poradziłem sobie od razu, od chwili powstania pierwszego komputera nie ma lepszego lekarstwa na wszelkie ich dolegliwości niż chwilowe wyjęcie wtyczki z gniazdka. Wyjąłem akumulatorek ze swojego PDA, odczekałem kilkanaście sekund, po czym włożyłem go z powrotem i uruchomiłem sprzęt – łyknął program jak bocian żabę.

Mając działające windy, mogłem się zastanowić co dalej. Cóż, najpierw Oleg. Jako że na statku nie było worków na zwłoki – jakoś nikt tego nie przewidział – zapakowałem go w jego kombinezon, następnie odholowałem do najrzadziej używanej śluzy technicznej i rozhermetyzowałem ją, lepsze to niż lodówka. Teraz reszta załogi, no i ja.

Statek nie nadawał się do dalszej podróży, pozostało tylko wysłać sygnał alarmowy. Pojechałem windą przez „kij”, aż na dziób. Przez jeden z nielicznych zespołów śluz, których się nie dało pominąć, dostałem się na prom. Włączyłem zasilanie, poczekałem aż wahadłowiec przeprowadzi autodiagnostykę, potem ułożyłem wiadomość i zaprogramowałem komputer na odtwarzanie jej w kółko. Wróciłem do części załogowej, pokręciłem się trochę, trochę bez celu, a trochę dla naocznego sprawdzenia stanu statku. Jakoś nie mogłem się udać do hibernatorium, nie tak od razu, nie minęła przecież nawet doba od mojej pobudki. W końcu, nie znajdując już żadnej wymówki, wpakowałem dupsko do „Sarkofagu”. Podczas gdy komputer robił mi badania, podawał coś w żyłę, a ja czekałem na nadejście nicości, rozmyślałem.

– Gdzie ten romantyzm, który na początku pchnął ludzkość w bezkres otchłani kosmicznej? Gdzie te przygody opisywane w tylu opowiadaniach fantastyczno naukowych? Gdzie się to wszystko podziało? Dlaczego czuję się jak kierowca tira, któremu zepsuła się ciężarówka gdzieś na międzystanowej i teraz czeka na pomoc drogową?

1 - (gr. αναβίωση [anavíosi] – ożywianie) stan krańcowego obniżenia aktywności życiowej organizmu.

2 - ang. Personal Digital Assistant

3 - gr. ελπίδα [elpida] – nadzieja

Jacek Belof

Trnów 15.07.2020-17.08.2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Do "Januszy biznesu". Wszelkie komentarze noszące znamiona reklamy (link do strony firmowej, nazwa użytkownika będąca nazwą bądź adresem firmy itp.) będą niezwłocznie usuwane.

Bardzo mi przykro. Prośba nie poskutkowała. Wyłączam komentarze. Ewentualne pretensje kierować do "Januszy biznesu".

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.